czwartek, 14 maja 2015

odyseja: notatka 4

Patrzyłam na kobietę. Proszę się nie śmiać – kobietę przystojną. Nie była ani śliczna czy ładna, bo jej ostre rysy twarzy, mocno zarysowana szczęka i dzikie oczy absolutnie oddalały ją od tego pojęcia. Nie była też piękna: jej brzuch zwisał nad czarnym łonem jak rozrywające się ciasto. Był biały i sflaczały.
A jednak podobało mi się to, co widzę. Długie ciemne włosy oblepiające wysokie czoło i okrągłe ramiona, mocne uda i drobne kostki. Rozciągałam, szczypałam i ugniatałam rozciągniętą skórę, zostawiając na niej ślady po paznokciach. Rozpoznać w odbiciu mogłam jedynie białą skórę – niezdrowo białą, zmęczoną ze zdenerwowania i niewyspania. Rozpoznałam ją, bo taką właśnie ją czułam. Tak się czułam. Wszystko inne było nowe, niczego nie mogłam sobie przypomnieć. To niesamowite, ile zapamiętuje ciało. Kto mógłby tak wyglądać? Żona prawdopodobnie? Żona ustawionego przedsiębiorcy.
Poczułam absurdalny uścisk w żołądku i wiedziałam już, że nie chcę być żoną żadnego przedsiębiorcy.
Wyglądałam dziwnie – sucho. A jednocześnie bardzo desperacko.                                             
                                                                                                     
Spałam kilka godzin w jednym z pokoi służących – poranek po nieprzespanej nocy zawsze jest dziwny, nierealny. Taki był dla mnie dzisiejszy poranek: absurdalnie nierealny. Nie śniłam, po prostu zamknęłam oczy, wdychając zapach stęchlizny, którym przemokła poduszka, po czym je otworzyłam kilka godzin później. Dwie? Cztery? Osiem godzin? Nie miałam pojęcia, w sypialni nie było zegara. Czułam jedynie lekkie pulsowanie w głowie i kręgosłupie.
Żując suchy chleb, nie myślałam o niczym, słyszałam tylko cichy szum krwi w uszach. Byłam jak odrętwiała – zapewne wina niewygodnego łóżka – i słaba – nie można przecież żyć o samym chlebie, ponadto te wszystkie stresy… Nie, „stres” nie jest tym słowem, jednak żadne bardziej odpowiednie nie może przyjść mi do głowy. Byłam pusta, absolutnie, a światło przenikało szyby okien jasne, szczęśliwe i tak czyste… Siedziałam odwrócona do niego plecami. Bałam się spojrzeć przez okno, więc szybko uporałam się z tym śniadaniem żebraka i wyszłam z kwater służby ponownie na hall.
Nic się nie zmieniło, chociaż byłam pewna, że z zewnątrz dwór wyglądał na dużo szerszy – no cóż, jak na dwór z prawdziwego zdarzenia przystało. Ale to samo: drzwi wejściowe zamknięte na milion spustów, z jednej strony okienko, z drugiej obraz. Czy może lustro? Weszłam po schodach, ostentacyjnie ignorując wejście do schowka na miotły. Uniosłam wyżej lichtarz, chociaż dzisiaj okazał się jakiś cięższy.
Korytarz ciągnął się w dwie strony. Poszłam w lewo – na obłożonych brunatną tapetą ścianach nie było żadnych obrazów ani luster, tylko puste świeczniki. Zakurzone i ukryte w cieniu ścian wydawały się niemalże czarne, ale zapewne miały imitować błyszczące bogactwem złoto. Zmechacony dywan tłumił moje kroki, co było dobre – czułam się bezpieczniej ukryta. Korytarz nie był jednak długi, po skręcie w prawo natychmiast kończył się podwójnymi drzwiami. Po drugiej stronie sytuacja wyglądała identycznie, może tylko oprócz tego, że skręt był w lewo. Jak odbicia lustrzane: bałam się sprawić, lecz miałam wrażenie, że nawet świeczniki są dokładnie w tych samych miejscach. Tylko na opak.
Przystanęłam i wsłuchałam się w ciszę, w szemranie moich odrętwiałych myśli. Czułam mrowienie w nogach, ciężar w kolanach, jakby zaraz miały się załamać pode mną. Z suchym trzaskiem drewna. Oblizałam spierzchnięte wargi, kiedy przypominałam sobie, że niczego dziś jeszcze nie piłam. Oparta o ścianę wsłuchiwałam się w ciszę. Gdybym miała scharakteryzować dzisiejszy dzień, dzisiejszą posiadłość… była zatęchła, kurz powoli szybował w powietrzu, tuż przed moim nosem przepływał tak spokojnie. Mdląco słodka stęchlizna drażniła mój przełyk. Tak chciałabym być teraz ziarnkiem kurzu. Jednocześnie czułam lepką wilgotność spływającą po ścianach z sufitu. A może to zwyczajny pot pod czepkiem? Podrapałam się po rzeczywiście mokrym karku.
Wydawało mi się, że korytarze nie są długie.
Wsłuchiwałam się w tę okropną ciszę i pomyślałam, że zwymiotuję – czułam, że to coś znaczy, ale jeszcze nie wiedziałam co. Wiedziałam, że wreszcie się dowiem, uświadomię to sobie. Ale co?... Poszłam na chwiejących się nogach w lewo i stanęłam przed drzwiami. Instynktownie wyczułam jakąś obecność po drugiej stronie.
Ślina wypełniła mi usta, żołądek podszedł do gardła, kark z napięcia całkiem zdrętwiał. Odetchnęłam, ale tylko miliony szpileczek wbiło się w moje płuca. W gardło. Wyciągnęłam rękę, choć umysł krzyczał: „Głupia!”. Chciał uciekać. Dobiegł mnie dźwięk przesuwanego krzesła. Cofnęłam rękę, bez żadnej konkretnej myśli. Może tylko: wyraźnie słychać było skrzypienie podłogi, w pokoju za drzwiami nie ma dywanu. Stęknęło krzesło, jakby ktoś się podniósł.
Co jeśli osoba po drugiej stronie pomoże mi wydostać się stąd?
Czy warto zaryzykować?... Może ten ktoś mnie porwał?
Czy w takim razie już by nie znalazł i wtrącił z powrotem do schowka?
Lub inne miejsce?...
Szarpnęłam za klamkę i weszłam do środka.
Pierwsze, co pamiętam po wejściu to światło – całkowicie oślepiona, zachwiałam się pod ciężarem mojego lichtarza. Trwało to być może nawet minutę, kiedy oczy przyzwyczajone do półmroku korytarza oswoiły się ze snopem porannego światła wlewającego się przez ogromną dziurę w ścianie. Jakby olbrzym wybił ją jednym uderzeniem pięści. Wszędzie był kurz – ze ścian, z tynku, połamanych krzeseł. A jednak pod tą drażniącą nozdrza pierzyną rozpoznać było łatwo pozostałości po gabinecie pana tego domu. Tak pomyślałam – „pana tego domu”. Solidne dębowe biurko stało pod ścianą, a wszelkie papiery nasiąkły czarnym atramentem z przewróconych kałamarzy. Dywanu rzeczywiście nie było, oprócz kłębiącego się przymilnie pod stopami kurzu, za to krzesła musiał ktoś zdecydowanie połamać – przysięgam, że oprócz tego kurzu jak dywanu wióry drewna pokrywały podłogę. Kątem oka zauważyłam uchylone drzwi po mojej prawej stronie. A złocony żyrandol niebezpiecznie huśtał się nad moją głową.
Muszę przyznać, że dzisiejszy raczej chłodny wietrzyk był tym, czego potrzebowałam – orzeźwieniem.
Podeszłam ostrożnie do dziury w ścianie, stanęłam nad krawędzią i zajrzałam w dół. Szybko cofnęłam się, znów niemalże upadłam! Kiedy teraz o tym myślę… nie sądziłam, że będzie tak wysoko, w dole widziałam korony drzew, nie wierzę… przecież byłam na zewnątrz, dwór posiadał tylko jedno piętro… nonsens.
Potem nagle poczułam czyjąś obecność w pokoju. Zmroziło mnie, nie mogłam się odwrócić, chociaż to wydawało się najrozsądniejszą w tej chwili opcją. Zamiast tego stałam nad przepaścią, podtrzymując się kruszejącej ściany i nasłuchiwałam najcichszych śladów czyjejś obecności.
Zmroził mnie strach. Straszny, skandaliczny strach, na który nic nie można poradzić. Tak niebezpieczny, bo nie można nic zrobić z tymi ołowianymi kolanami i rękami, ciężką głową. Można mieć tylko pretensje do tego irracjonalnego bezruchu. Absurdalnej reakcji – szczękających zębów i drętwiejącego języka. Stałam tak głupio. Z brakiem oddechu, iskrami pod powiekami i nade wszystko pulsującą pustką w głowie. Strugami dreszczy spływających po plecach, po kręgosłupie. Miałam mój lichtarz, jednak nie byłam głupia: jestem tylko kobietą, a za mną może znajdować się wszystko. Nie znałam przecież tego miejsca.
Jeden krok i wylądowałabym na ziemi. Jako krwawa plama; zimne podmuchy wiatru chlastały mnie po twarzy, wyciskały łzy i targały brutalnie spódnicą. Stałam jak posąg i nasłuchiwałam.
Słyszałam jednak tylko ciszę, tylko zgrzyt huśtającego się żyrandola. Nieco rozluźniając się i karcąc po raz nie pamiętam już który, zaczęłam cofać się od wyrwy w ścianie.
– Halo? – odezwałam się wreszcie chrapliwym i zmęczonym głosem, lecz nikt się nie odezwał.
Z bijącym sercem odwróciłam głowę i krzyknęłam. Gapiło się na mnie dwoje ocz… nie! Dwie czarne dziury w miejscach po oczach. Straszne, rozmazane po całych policzkach młodego przystojnego mężczyzny. Miał taki spokój na bladych ustach.
Zaczęłam krzyczeć – przyciskając lichtarz do piersi, nie mogąc się bronić. Krzyczałam długo, do zdarcia gardła, aż zakręciło mi się w głowie. Aż osunęłam się na kolana. Dopiero potem zobaczyłam rzeźbioną ramę wokół mężczyzny z pustymi dziurami zamiast oczu. Zobaczyłam za nim brunatne tło. Wreszcie – gwóźdź i płaskość jego twarzy. Był namalowany. Był obrazem.
Zamiast ulgi poczułam zapach wilgotnego kurzu.          
*
Moje ciało wypychane lekko przez przelewającą się z wanny wodę musiało przypominać zdechłą rybę próbującą zanurzenia. Tak pachniało.
Na początku bałam się wejść do łazienki, kąpiel i nagość, która za nią idzie… byłam pewna, że sprawią, że będę bezbronna. Bardziej niż zwykle. Ale po tym, kiedy moje ciało tak lekko unosiło się w zimnej już wodzie, i kiedy patrzyłam na popękany biały sufit, czułam tylko, że właśnie tego potrzebowałam.

Potrzebowałam tego zaproszenia.


2 komentarze:

  1. Super :) Pisz dalej:* Podoba mi się także szablon. Jest cudoowny! :*
    I zapraszam do siebie na pierwszą notkę ;*
    http://mybookismydrug.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję! bardzo mi miło.
      dużo całusów... ;-D

      niestety nie wiem, czy będzie czas - kończę pracę magisterską i nawet tutaj rzadko teraz wchodzę.

      Usuń