wtorek, 3 marca 2015

odyseja: notatka 3

Kawałek chleba całkiem zniknął, okruszki znaczyły stół. Tak samo zniknęły świece w moim lichtarzu, wosk zastygł na słojach drewna. Za chwilę będę musiała wrócić się do jednej z sypialni i tam zasnąć – nie jestem pewna, czy będę potrafiła. Dopiłam wino i skrzywiłam się, po raz kolejny czując jego cierpki smak. Było gęste jak krew.
Właśnie potarłam puchnące oczy, pieką i szczypią.
Zdecydowałam, że nie zasnę do świtu (czy podczas świtu będę bezpieczniejsza?, wątpiłam w to, a jednak myśl o świetle słońca jakoś mnie uspokajała), muszę opisać to, co się stało.

Kiedy udało mi się wyjść na zewnątrz, była właśnie ta pora, kiedy popołudnie pachnie całą siłą lata, szczególnie na wsi. Trawą, stawem, przekwitającymi roślinami. Butwiejącym drewnem? Było ciepło, słońce rozgrzało natychmiast moją skórę, oślepiło oczy – jestem pewna, że we wnętrzu panował listopadowy pochmurny i zimny dzień. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że jest cicho, że nawet lekki wietrzyk bawiący się w fałdach mojej sukienki nie szeleści materiałem jak powinien.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć na fasadę domu.
Nie był to wysoki dwór, choć rozciągał się szerzej, niż bym mogła przypuszczać po mojej krótkiej wizycie w środku – w tych kilku dusznych, ciasnych pomieszczeniach. W świetle popołudnia biały tynk przybrał soczystą barwę, poprzetykaną pazurami cieni. Mogłam, nawet tak zdenerwowana i zdezorientowana, przyznać, że cały budynek prezentuje się raczej bezpiecznie, może raczej – zachęcająco. Zachęcająco dla nowoprzybyłej rodziny z dalekich stron, która bardzo chciałaby się tu ustatkować. Podniszczony, a jednak funkcjonalny i spory, choć nie za bardzo, dom na uboczu mógłby być dla nich idealnym wyborem.
Co jeśli ja byłam członkiem tej rodziny? Byłam panią domu – gotowałam, sprzątałam i wychowywałam dzieci mojemu wysoko postawionemu mężowi. Kochałam go, on mnie, a nasze dzieci rosły w oczach na porządnych obywateli (czego?... nie wiem nawet, w jakim kraju się znajduję). Taka banalna, wyrwana z codzienności, historia mojego życia. Chcieliśmy odnowić posiadłość, ale… właśnie… co? Co się takiego stało, że nie ma go tu przy mnie, dzieci nie plączą mi się koło spódnicy, a ja obudziłam się kilka godzin wcześniej zamknięta w schowku na miotły. Z kluczem do tego schowka w kieszeni fartucha. Jak to się stało, że straciłam pamięć?
Kilka razy wcześniej zbadałam dokładnie palcami głowę – gdybym przez szok nie odczuwała bólu – a jednak żadnych ran, żadnej krwi nie udało mi się na niej znaleźć. A więc nie ma namacalnego dowodu na to, że po prostu poważnie upadłam, uszkodziłam głowę  i doznałam amnezji.
Czy odpowiedź na te pytania znajdowała się w posiadłości?
Patrzyłam na złocące się w słońcu brudne szyby, popękany szarawy tynk i badyle roślin obłapiające nisko ściany i myślałam o tych rzeczach – nie mogę uwierzyć, że choć przez chwilę rozważałam zostanie w tym miejscu. Jednocześnie – z perspektywy kilku godzin – nie mogę również uwierzyć, że najracjonalniejsze wyjście, a więc ucieczka przez las, okazało się tym najgorszym.
Bo za mną rozciągał się las – za moimi plecami, za zburzoną altanką, ogródkiem warzywnym i wreszcie wysokiego ogrodzenia. Już krocząc po przegniłych warzywach, trawionych przez robaki, wiedziałam, że bez pomocy nie przedostanę się na drugą stronę. Ogrodzenie wbudowane było w oba końce posiadłości – skrzydło wschodnie i zachodnie – więc o przejściu na front nie było mowy. Jedyna opcja, jaka przychodziła mi wtedy do głowy, to wspiąć się na opuszczoną budę dla psa.
Tak też zrobiłam, myśląc o spróchniałych, porowatych kościach.
Kilka siniaków, westchnięć i tego dziwnego uczucia, kiedy człowiek uświadamia sobie, że nie ma oparcia dla stóp i byłam po drugiej stronie. Po moich akrobatycznych manewrach cieszyłam się, że nie złamałam żadnej kości. Ale już za chwilę, zamiast oczekiwanej ulgi, poczułam tylko strach. Dławiący w gardle strach. Na widok udeptanej ścieżki w głąb lasu – panikę. Poczułam tak wielką panikę, że aż zakręciło mi się w głowie. A jednak oparta o ścianę, wymierzyłam sobie kilka policzków – ból i niezbyt imponujący impetem dźwięk plaśnięcia nieco mnie orzeźwiły. Pomyślałam wtedy, że jestem głupią kobietą, rozhisteryzowaną i wyolbrzymiającą zaledwie średniego poziomu niebezpieczeństwo, podczas gdy to jedyne wyjście.
Powinnam bać się tylko dwóch rzeczy – że się zgubię i być może, potencjalnie występującej w tych okolicach, dzikiej zwierzyny. Założyłam drugie niebezpieczeństwo ze względu na dość dużych rozmiarów budę dla psa, no i ten wysoki mur odgradzający posiadłość od lasu.
Z duszą na ramieniu wkroczyłam na ścieżkę prowadzącą mnie za kurtynę dębów i buków.
Zapanował charakterystyczny półmrok, popołudniowe ciepłe słońce prześwitywało tylko gdzieniegdzie przez liściaste rozłożyste korony. Zrobiło się zimno. Spojrzałam na mosiężny lichtarz i dotarło do mnie, że nie mam nawet świec, nie miałabym też, czym ich zapalić, gdyby zapadł mrok, a ja jeszcze nie wyszłabym z lasu. Zamarłam. Wśród nienaturalnej ciszy tego miejsca, wśród oszałamiającego zapachu wilgotnego listowia, wśród odpadającej od pni kory. Kojarzyła mi się ze zdzieranym z kości mięsem… Próbowałam się odwrócić, ale ciało mnie nie słuchało, nasłuchiwało czegoś, choć poza szumiącą krwią ciszą słyszałam tylko obijające się o pierś serce, własne serce. Uświadomiłam sobie, że nie mogę tracić czasu – tak czy inaczej nie jestem już w stanie wdrapać się z powrotem na ogrodzenie. W każdym razie nie bez budy dla psa, którego zewłok pożerają gdzieś białe robaki.
Jakby moje ciało tylko czekało na tę myśl, ruszyłam szybko, trochę chyba gorączkowo, wytartą ścieżką. Nie wydało mi się wtedy dziwne, że mimo braku śladów niedawnej obecności człowieka, ścieżka była równa, żadne źdźbło trawy, żadne wijące chwasty nie zakłóciły jej czystej piaszczystości. Próbowałam chwilę zastanowić się, kim mogłabym być, że wymyślam tam absurdalne metafory, lecz mogłam tylko czuć się jak dziewczynka z baśni. By nie spotkać wilka, postanowiłam trzymać się jasno wyznaczonej trasy – musiał to być jakiś skrót do wioski, którym służące chodziły na targ, musiał – i liczyć każde uderzenie serca. Słyszałam je w uszach, wydawało się tak powolne i wyraźne, jakby wykalkulowane.
Ignorowałam każde przeczucie śledzenia – to nonsens – każdy chłodniejszy powiew na skórze szyi podobne do dmuchnięcia kochanka, każdą sekundę coraz głębszej ciszy, ignorowałam coraz niższe słońce, coraz cięższe powieki i kolana. Ściskałam w spoconych dłoniach mój świecznik, powłócząc nogami.
Liczby uderzeń serca zupełnie mi się pomieszały, zaczynałam od nowa, przestawałam na długie minuty, po czym rozpoczynałam liczenie od nowa. Mogę przysiąc, że cyfry obijały się po mojej głowie w zupełnym chaosie – w końcu miały na to sporo miejsca, skoro ja wszystko zapomniałam.
A jednak nie szłam długo, mimo że kiedy stanęłam zbyt zmęczona, by postawić kolejny krok, powoli zapadał krwistoczerwony zmierzch. Zapomniałam, ile uderzeń serca naliczyłam, mój cień wydłużył się do groteskowych rozmiarów i zupełnie nie wyglądał na mój – przyjęłam to z obojętnością. Nie usłyszałam też żadnego szelestu, żadnej pękającej gałązki, mimo to byłam pewna, że ktoś mnie śledził. Mimo że to nonsens, mimo że to tylko takie uczucie objawiające się najczęściej w samotności – ktoś mnie śledził.
Nie wiem, kim był. Nie widziałam go ani nie słyszałam, nie potrafiłam też wyczuć, bo moje nozdrza całkowicie wypełniał zapach lasu.
Kręciło mi się w głowie z głodu i pragnienia. Być może to wszystko były halucynacje. Być może.
Jak już pisałam – nie wiem, co widziałam. Kiedy przeniosłam wzrok z mojego rozciągniętego cienia z powrotem na ścieżkę przed sobą, to już tam leżało. To już tam było. Tuż u moich stóp. Tak blisko, że ledwie zauważyłam, niemalże wychylało się spomiędzy nóg.
Broczące we krwi, milczące i cierpiące. Zranione zwierzę? Bez nosa, ust, oczu – bez twarzy, mimo że z głową, z wielką naznaczoną fioletowymi żyłkami głową. Banią. Smród mięsa, zepsutego mięsa dotarł do mnie później – już nigdy nie pozbędę się go spod nosa. Nic nie było gorsze od tego smrodu, czuję, że nim przesiąkłam, jak to coś naznaczyło mnie tym strasznym smrodem jak jakimś znamieniem. Czuję się brudna. Zdewastowana.
Przebudziłam się dopiero, gdy uciekałam. Nie ścieżką, między pniami drzew, strach i obrzydzenie buzowały w całym ciele, kierowały mnie po prostu naprzód najlepiej jak potrafiły. Te emocje: czułam, że przejęły nade mną kontrolę i gdyby nie one… nie wiem, co by się wydarzyło.
Rozpoznałam – zza kurtyny włosów i potu, spod ciężkich powiek – światło na mojej drodze, instynktownie rzuciłam się ku niemu. Mała latarnia na małej polanie, drewniany pal głęboko wbity w ziemię i świeca chyba zamknięta w kloszu. W tamtym momencie byłam tylko biernym obserwatorem, zwierzęciem działającym instynktownie, lecz nieświadomie. Teraz myślę: leśny latarnik?, nie mogę się nadziwić. W każdym razie światło ujawniło mi klapę w małym kopczyku, a ta – podziemne przejście. Piwnicę.
Nie pamiętam co było dalej – jakby moja pamięć, i tak już kompletnie wyczyszczoną z osobistych nitek wspomnień, ktoś znów podziurawił. Zostawił po sobie tylko strzępki wrażeń. Pamiętam więc drżenie mojego ciała tak wielkie, że zęby dzwoniły jak dzwoneczki na mszy, pamiętam wodę skapującą za kołnierz mojej sukienki. Być może długi korytarz, lecz żadnych moich kroków nie mogę sobie przypomnieć. Być może pamiętam światło, płomienie targane przez zimne podmuchy w tunelu.
I smród zepsutego mięsa.
Nie wiem, co było jego źródłem. Wydawało mi się, że może trafiłam do spiżarni, w której na hakach przechowuje się mięso – chciałam je porozrywać – lecz teraz nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć, nic. Nie wiem, jak z powrotem znalazłam się w tej kuchni, jak przyszłam z powrotem do zmysłów, by znaleźć w którejś z szafek chleb i wino. Jak usiadłam, by wyciągnąć kartkę i piórko – jak zaczęłam pisać. Nie wiem też, jak słowa potrafią jeszcze się skleić w zdanie, kiedy ja jestem tak zmęczona. Po prostu zmęczona. Nie wiem i nie chcę o tym myśleć.

Nie pamiętam, czy nocą na niebie były gwiazdy, czy świecił księżyc.








2 komentarze: