wtorek, 17 lutego 2015

odyseja: notatka 2

Nie ma dla mnie ratunku. Jestem zmęczona, wykończona!... skończona… jestem głodna i całkowicie pozbawiona nadziei. Pisząc to, mam wrażenie, że piszę moją własną krwią. Boże. Znów wśród tego truchła, bolą mnie dłonie. Ledwo widzę, mimo że zapaliłam świecę. Nie wierzę, że wciąż jestem w tym samym miejscu, nie wierzę, że jest już noc. Nie wierzę w to, co widziałam, w to, co czułam. Pragnę być zła, pragnę wpaść w furię i porozrywać to ohydne mięso na strzępy, ale zwyczajnie nie mam siły.

Moja ręka jest już pewniejsza, a umysł czystszy. Wciąż jest noc, a ja siedzę przy stole w kuchni, mój wyimaginowany czytelniku, z kwaśnym winem i twardym chlebem w pobliżu.
Znalazłam ten pusty notes w jednej z kwater służby – co dziwne, mimo że posiadłość wygląda na opuszczoną dawno temu, atrament w słoiczku nie wysechł całkowicie, mogłam z łatwością doprowadzić go do używalności. A zdecydowałam się zapisywać te strony, by nie oszaleć.
Nie wiem. Nie wiem, czy to utrata pamięci sprawia, że czuję się zobojętniała na tak wiele rzeczy, które mnie dotykają. W końcu nie mam nic do stracenia – na tę myśl ogarnia mnie niepokojące uczucie bezpieczeństwa. Po tej godnej pożałowania panice, która ogarnęła mnie wcześniej, przyszło zimne zobojętnienie… Nie wiem, co widziałam, zupełnie nie wiem. Czy to oznaka szaleństwa, czy zwyczajne przewidzenie? Halucynacja przemęczonego organizmu? W końcu nie mogłam nawet wiedzieć, kiedy ostatnio jadłam, a błąkałam się po posiadłości i jej ogrodach aż do zmierzchu, bez większego odpoczynku.
Po odkryciu planu budynku zdecydowana zeszłam po schodach, by przejść przez małe drzwi naprzeciwko wejścia głównego. Tak jak myślałam, prowadziły do kwater służby, a potem do kuchni i spiżarni. Do każdego pokoiku (a było ich aż cztery) wchodziłam, cicho zapukawszy – jak mogłam się spodziewać, nie uzyskałam odpowiedzi ani razu, nabierałam pewności, że posiadłość jest całkowicie opuszczona. Że znalazłam się tu przypadkiem, naprawdę dziwnym zrządzeniem losu, i jedyne, co muszę zrobić, to wydostać się. W każdym razie dwie, połączone ze sobą, sypialnie z pewnością należały do kobiet. W szafach znalazłam cztery sukienki – dwie robocze i dwie wyjściowe. Parę naprawdę porządnych butów, które pożyczyłam bez pytania, bo okazały się w moim rozmiarze. To w jednej z tych sypialni znalazłam notes, w którym właśnie piszę dla ciebie, mój przyszły czytelniku.
Zasłane starannie łóżka i idealny porządek przykryty grubą warstwą kurzu w obu pomieszczeniach, zdawałoby się bliźniaczych, napawały mnie niepokojem i tym dziwnym rodzajem strachu, kiedy masz przeczucie, że ktoś stoi za tobą. Oddycha ci w kark…
Odwróciłam się szybko, zasłaniając pierś lichtarzem, lecz nikogo w pomieszczeniu nie było. Odetchnęłam nad swoją głupotą i pospiesznie wyszłam na ciemny, niepołączony z żadnym oknem, korytarzyk. Zatrzasnęłam za sobą głośno drzwi.
Kolejny pokój należał chyba do lokaja – na łóżku fachowo złożony leżał czarny wyjściowy frak. Pomyślałam tylko, że zapewne, gdy pójdę na górne piętra, odnajdę salę balową z równie czarnym fortepianem jak te czarne oczy, które patrzą na mnie z olejnego obrazu – bogacze posiadają takie rzeczy w swoich domach. Sale balowe… Podeszłam do okna… portretu… całkowicie zadumana nad przedstawioną twarzą. Przypominała mi ona kogoś, być może tylko kojarzyła się z czymś: może jakimś wydarzeniem z przeszłości, konkretną sytuacją? Ucieszyło mnie to w tamtej chwili – pomyślałam, że odzyskuję pamięć.
Obraz patrzył na mnie przenikliwymi czarnym oczyma, miał zaciśnięte wargi i pożółkłą obwisłą skórę przyczepioną do krótkiej szyi. Szyję owijała chusta. Mężczyzna być może koło sześćdziesiątki, ze szpakowatymi włosami przylizanymi na okrągłej czaszce. Nie wyglądał na szlachcica, ledwie mieszczanina, lecz wydało mi się nieodpowiednim, że wisi on w sypialni zwykłego lokaja.
Rozejrzałam się jeszcze po pomieszczeniu, po otapetowanych na zielono ścianach, małej lamce na nocnym stoliku i tonie papierów walających się po mikroskopijnym biurku. Z łatwością mogłam wyobrazić sobie podstarzałego sługę, groteskowo pochylonego nad tym pulpitem i z racji postury przeklinającego bolący kręgosłup, a jednak starannie adresującego każde zaproszenie na bal. W kącie tłusty pająk dziergał swoją tkaninę, myśliwy stawiający pułapki.
Ostatnia sypialnia okazała się dużo ciemniejsza od pozostałych, bo pozbawiona okna. Nie była duża, mieściła zaledwie taboret i sam materac, bez łóżka. Obok niego stała jedna wypalona do połowy świeca w mosiężnym świeczniku. Postawiłam mój lichtarz przy wejściu, by zmieścić się w tych ciasnych czterech ścianach, podniosłam z podłogi książkę niedbale tam rzuconą – były to bajki dla dzieci. Wiedziona złym przeczuciem cofnęłam się kilka kroków, lecz nie mogłam tak po prostu wyjść: nagle uznałam, że czułabym się winna. Postąpiłam więc z powrotem jeden krok naprzód.
Długo się wahałam, patrzyłam na pęknięcia w nagiej ścianie, chłonęłam ramionami chłód od nich wręcz bijący i wdychałam zapach stęchlizny. Potem ostrożnie chwyciłam za róg materaca i pociągnęłam do siebie. Odkrył tylko skromną kartkę papieru, dziecinny rysunek. Nachyliłam się nad nim i zobaczyłam potwora spod łóżka…
Krzyknęłam, odwróciłam się i, chwytając w pijanym biegu mój świecznik, wybiegłam z pokoiku na mały przedsionek. Nie pamiętam, co tak bardzo mnie przestraszyło. Zwyczajny dziecięcy rysunek? Jeszcze chwilę opierałam się plecami o ścianę, ściskałam w dłoni lichtarz i dyszałam, jakbym przebiegła maraton. Coś skręcało mi się w piersi – zapewne powietrze. Teraz, kiedy myślę już trzeźwo, sądzę, że to kolejny przejaw odzyskiwania pamięci, nie wykluczone przecież, że w tym domu kiedyś żyłam. Że znalazłam się tu wcale nie przypadkiem, lecz – powiedzmy – po wypadku, przez który straciłam pamięć; instynktownie tu zabłądziłam zamiast czekać doktorów. Być może byłam w drodze właśnie tu, by na zawsze zamknąć to miejsce i nie pozostało mi nic innego, tylko wrócić… i zamknąć się w schowku na miotły razem z planem budynku.
Czytałam kiedyś artykuł pewnego psychologia – myślę, że według niego byłaby to całkiem prawdopodobna oraz rozsądna teoria.
Mam ten rysunek przed sobą. Leży wymięty tuż koło wina, zaraz pod kawałkiem chleba – nie wiem, jak znalazłam się w jego posiadaniu. Po prostu wyciągnęłam go z fartucha razem z planem, jeszcze chwilę temu. Być może w całym tym zamieszaniu zabrałam go i zapomniałam o tym? W końcu, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, mam dowód na to, że zapominanie nie jest mi obce. Rysunek nie przedstawia potwora, lecz smutnego pierrota. Dziecko, zapewne z biednej rodziny, zapewne zajmujące się kanalizacją w tym domu, poszło na targ i zobaczyło tam wędrownego pierrota. Po powrocie obraz śmieszka tak utkwił mu w głowie, że ukradł jedną z wielu kart z biurka lokaja i po prostu go namalował. Co ja mogłam mieć z tym wspólnego? Jak to możliwe, że jakiekolwiek traumatyczne przeżycia mogły wiązać się z tym niewinnym szkicem?
Kuchnia…
Kuchnia zaprosiła mnie potwornym smrodem zepsutego jedzenia. Uderzył w moje nozdrza zupełnie niespodziewanie, jakby rzeczywiście ograniczony tylko do tego jednego pomieszczenia. Aż zgięłam się wpół, lecz lichtarz ścisnęłam tylko mocniej. Był o tyle irytujący, ba, raczej nie do wytrzymania, bo nie mogłam ustalić jego źródła. Teraz już do tego przywykłam – po prostu otworzyłam drzwi i okno. Piec był aż czarny od oblepiającego go tłuszczu, wokół sufitu krążyły opasłe muszyska, ich bzyczenie wtłaczało mi się w głowę, nie mogłam się skupić: ledwo zauważyłam dwoje drzwi na prawej ścianie od wejścia  do kuchni. Zajrzałam do pierwszych, lecz szybko się cofnęłam z odruchem wymiotnym. W maleńkiej spiżarni było tylko więcej much, zgniłe owoce pokryte żółtawym nalotem. Przypominał kamień. Nie chciałam wiedzieć, ile jeszcze robactwa tam się znajduje (a jednak to nie było miejsce, skąd wydobywał się swąd zgniłego mięsa). Ledwo powstrzymując torsje, zatrzasnęłam drzwi, zajrzałam do następnych, szczelnie otuliwszy twarz fartuchem. Okazało się, że to tylko coś w rodzaju klatki schodowej – w drewnianej podłodze zamontowano drzwi, zapewne schody prowadziły w dół, do piwnicy.
Nie chciałam schodzić. Teraz patrzę na to zejście i wiem, że muszę tam iść. Być może po drugiej stronie znajduje się wyjście. Z dala od posiadłości, z dala od ogrodu i od lasu. Muszę tylko zebrać dość siły i odwagi, by się stąd wydostać. Właśnie to próbowałam sobie wmówić, podczas gdy dźwięk brzęczenia owadów nad moją głową zamienił się w tylko lekko zauważalne tło. Obojętnieję na to miejsce, czy ono po prostu… cichnie? Czy to ja dostosowuję się do niego, czy ono do mnie? Po prostu trudno mi uwierzyć, że smród i brzęczenie owadów tak szybko przechodzi w codzienność.
Wierzę, że domy posiadają dusze.
Wracam jednak do opowieści z popołudnia.
Dopiero po chwili  błąkania się po kuchni odkryłam dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na zewnątrz. Były małe i ciasne, jak to dla służby.
Pomyślałam, że nie ustąpią, mimo to nacisnęłam klamkę. Ustąpiły. Wyszłam na rozległe, rozświetlone popołudniowym słońcem podwórko. Ciepłe… otwarte…


Nawet nie wyobrażasz sobie, mój czytelniku, jaka byłam wtedy szczęśliwa.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz