Obudziłam się jakiś czas temu. Zupełnie
jak z leczniczego snu, wciąż pulsowało mi w głowie, a jednak miałam świadomość,
że ból był dużo silniejszy przed zaśnięciem. Dosłownie kilka sekund – tak
cennych jak sądzę teraz – leżałam, błogo wpatrując się w sufit. Nie docierało
do mnie, że mimo że otwierałam raz po raz oczy, wciąż widziałam przed sobą
tylko pustą czerń. Wreszcie opuściło mnie to ciepłe odrętwienie ciała, senne
odrętwienie. W ciemnościach wstałam, nie bez trudu, bo było tak duszno, a ja
byłam tak słaba. Wydawało mi się wtedy, że wcześniej leżałam na podłodze, ale
teraz już wiem, że wstałam z wysłużonego, zakurzonego materaca. Wymacałam
ścianę po mojej prawej, i lewej stronie, potem zawadziłam kolanem o jakieś
pudła, głową o zwisającą lampę. Mogłam zrobić dwa kroki – potem trafiam na
drzwi. Pociągnęłam za klamkę, ale ta ani drgnęła.
Machinalnie przytuliłam prawy policzek
do drzwi.
Pamiętam to odetchnięcie – zapiekło
mnie w płucach, zapaliło w wysuszonym gardle, ale pamiętam je też z innego
powodu, bo była to ostatnia rzecz przed załamaniem. Załamanie wcale nie
nastąpiło zaraz po odkryciu, że jestem tu zamknięta, nie. Załamałam się, kiedy
odkryłam, że jest cicho. Tak cicho, że słyszałam pulsowanie krwi w moich
uszach. A potem niskie brzęczenie opasłej muchy gdzieś pod niskim sufitem.
Osunęłam się powoli na ziemię, łapiąc w
panice powietrze w ściśnięte niemalże w pięść płuca. Powtarzałam w głowie
miliony razy imię Boga, nie myślałam nic innego tylko rwane i chaotyczne:
„Boże, Boże, Boże…!”, ale mój Bóg nie przyszedł. Nikt nie przyszedł, kiedy
zaczęłam szarpać rękawy sukni i kopać w materac. Tylko ściany zaczęły się
powoli zbliżać, a ja tak bardzo chciałam krzyczeć, ale nie mogłam – jakby język
utknął mi głęboko w gardle. Zacisnęłam oczy, aby chociaż nie widzieć, kiedy
rozłupią mi czaszkę.
Kuliłam się tak na podłodze dość długi
czas, spocona i drżąca, wciąż z zaciśniętymi powiekami i krzykiem dławiącym w
piersiach, bo zatrzymanym jakoś w połowie. Dam głowę, że był to naprawdę długi
czas, kiedy nie mogłam pozbierać się z podłogi.
Chyba przeżerała mnie klaustrofobia, bo
nie mogłam myśleć o niczym innym tylko o tych ścianach przesuwających się
bezszelestnie, niewidocznych w ciemnościach i o brzęczeniu muchy obijającej się
o nie wszystkie cztery. Przeżarła mnie cisza i myśl, że jestem tu całkiem sama.
Doprowadzało mnie to wszystko do szaleństwa…
…jeszcze jakiś czas temu.
Nic nie trwa wiecznie – nigdy bym nie
przypuszczała, że taki banał okaże się jedynym pocieszycielem. Moja histeria
nie trwała więc wiecznie, w końcu uspokoiłam oddech, a racjonalna cząstka
mojego umysłu wreszcie postawiła na swoim. Ściany nie przesuwają się, a muchę
wystarczy trzepnąć pantoflem. Wystarczy nie otwierać szeroko buzi, żeby tam nie
wleciała. Wystarczy przestać rwać rękawy sukni i sięgnąć do fartucha. Nie
pamiętam, jak do tego doszło – kiedy, skąd tam to się wzięło, nie zastanawiało
mnie wtedy, w tamtym czasie krótko po przebudzeniu, praktycznie nic oprócz
mojego „Boże… Boże… Boże…!” powtarzanego w myślach z uporem małego dziecka,
które po przebudzeniu z koszmaru woła rodzica. Powtarzanego chyba w
nieskończoność.
W każdym razie nieświadomie sięgnęłam –
jakby tylko moje ciało, moja fizjologia, wiedziało – do fartucha, by wyciągnąć
kawałek starannie zmiętego papieru i, co ważniejsze oczywiście, mały kluczyk.
Coś kliknęło przyjemnie w moim mózgu, byłam pewna, że tym kluczykiem otworzę
drzwi. Nie odrzuciłam papieru, schowałam go z powrotem.
Podniosłam się ciężko na kolana,
otarłam rękawem twarz i palcami wymacałam dziurkę od klucza. Włożenie tam tego
maleńkiego przedmiotu zajęło mi sporo czasu – wciąż drżałam zarówno ze strachu,
jak i podniecenia. Byłam pewna, że jak tylko wydostanę się na zewnątrz,
odetchnę powietrzem, zobaczę własne dłonie i wrócę do domu…
Zamek kliknął, drzwi ustąpiły, a ja
wygramoliłam się na czworakach ze schowka. Usiadłam niezdarnie na podłodze,
załamawszy ręce.
Bo… gdzie jest dom? Dlaczego nie jestem
w domu? Co to za miejsce?
Kim ja jestem?
To pytanie praktycznie rozsadziło mi
czaszkę. Chwyciłam w palce skronie i stękając z wysiłku, próbowałam znaleźć
choć najdrobniejszą informację o tym, kim jestem. Jak mam na imię? Ile mam lat?
Jak wyglądam? Co lubię? Czy ktoś czeka na mnie w domu? Czy mam dom?...
Ustaliłam tylko, że absolutnie nic nie pamiętam, a klucz, który ściskam
kurczowo w pięści zaczyna wrzynać mi się w skórę.
Wszystko ma swój koniec – pomyślałam i
znów otarłam twarz. Rozejrzałam się, a całe moje ciało drżało.
Powietrze tu było bardziej rześkie,
choć wciąż przepełnione słodkawym zapachem stęchlizny.
Znajdowałam się na półpiętrze dość
dużego hallu, hallu o dość wysokim sklepieniu – gdy podniosłam wzrok, by
spojrzeć w oczy złoconemu żyrandolowi, zapiekło mnie w spiętym karku. Tak jak
miałam nadzieję, pomieszczenie było jasne, mogłam zobaczyć moje małe dłonie,
brud za paznokciami i plamy tuszu na opuszkach. Oparłam się o kamienną
balustradę i spojrzałam w dół. Drzwi wyjściowe znajdowały się na dole, zaraz
naprzeciwko mnie. Nie zastanawiając się więc zbyt dużo oczywiście, zbiegłam na
dół po wyłożonych dywanem schodach. Może to głupiutkie, ale dobrze zapamiętałam
ciężkie kroki moich trzewików, stłumione przez dywan kroki. Nic więcej – tylko
ten dźwięk, jak dźwięk młota owiniętego w szmaty. Jak walenie w grubo
otapetowane ściany.
Dopadłam drzwi i pociągnęłam, a raczej
szarpnęłam, za klamkę. Ani drgnęły. Uderzyłam kilka razy pięściami w prawe
skrzydło, najsilniej jak potrafiłam, ale tylko opadłam z sił. Nikt nie
przyszedł, przestałam także wzywać na pomoc mojego Boga.
Być może zbyt szybko się poddałam?...
W końcu odwróciłam się z powrotem
twarzą do wnętrza i oparłam plecami o niewzruszone drzwi. Mój wzrok padł na
podłużne okno po mojej prawej stronie, po lewej wisiał tylko obraz zakurzony
tak bardzo, że ciężko było rozeznać, co przedstawiał. A może było to lustro?
Podeszłam wolno do okna zasłoniętego ciężką zieloną kurtyną, chwyciłam za złote
liny i odsłoniłam je, a towarzyszył mi przeraźliwy zgrzyt nienaoliwionych szyn.
Okno zabite było deskami.
Odetchnęłam, jednak z zadziwiającą
przytomnością umysłu pomyślałam, że jeszcze nie wszystko stracone. Co prawda
poraniłam tylko dłonie, próbując siłą mięśni oderwać deski, co było doprawdy
idiotyczne z mojej strony – chociaż, może myślałam, że deski są spróchniałe?
Odeszłam od okna, wycierając krew o fartuch.
Spojrzałam bezradnie na dwie pary
szerokich schodów. Między nimi były kolejne drzwi. Na myśl o podejściu do nich
zrobiło mi się niedobrze.
– Halo? – wydobyłam z siebie głos
pierwszy raz od przebudzenia i znów dopadło mnie dziwne uczucie osiągnięcia
jakiegoś… kamienia milowego?
Mój głos brzmiał dziwnie, był drżący i
słaby, lecz raczej niski. Głos, coś co jest od zawsze, tak naturalne jak
oddychanie, a ja uczyłam się go rozpoznawać w tym dziwnym miejscu. W tych
nadzwyczaj dziwnych okolicznościach.
– Czy jest tu ktoś? – zawołałam
ponownie, lecz instynktownie nieco ciszej.
Spróbowałam chwycić mosiężny kandelabr,
ale naturalnie okazał się zbyt ciężki. Poczułam się bezbronna. Ostrożnie
weszłam na piętro, czując, że nie mogę wziąć głębszego wdechu. Stanęłam przed
otwartymi drzwiami do schowka – materac leżał rozwalony na zakurzonej podłodze,
przylepiły się do niego strzępy pajęczyny, którą musiałam wcześniej
nieświadomie zerwać. Na półce po mojej lewej stało metalowe wiadro i stary
lichtarz, o kąt oparte były dwie miotły. Zdziwiłam się, że nic z tego nie
spadło na moją głowę, ale szybko zdecydowałam się na świecznik, bo wyglądał na
najbardziej solidny. Chwyciłam go mocno spoconymi dłońmi, i odeszłam, wcześniej
zatrzaskując drzwi.
Musiałam zdecydować, dokąd iść. Mogłam
skręcić w prawo, i w lewo – korytarz obłożony boazerią ciągnął się wąski w dwie
strony. Były jeszcze małe drzwi naprzeciwko głównego wejścia. W którymś pokoju
mogli znajdować się właściciele tego miejsca, choć do końca nie byłam pewna,
czy chcę ich widzieć. Zważywszy na okoliczności mojego przebudzenia oczywiście.
Natomiast drzwi w głównym hollu zapewne prowadziły do kuchni, może spiżarni czy
piwnic – tam najprawdopodobniej mogło znajdować się wejście dla służby bądź
jakieś ogrody. Mimo to wciąż czułam charakterystyczne mdłości, kiedy pomyślałam
o tamtym miejscu.
Wreszcie jednak zdecydowałam, położyłam
stopę na najwyższym stopniu schodów i przypomniałam sobie o czymś.
Sięgnęłam do fartucha i wyciągnęłam
złożony kawałek papieru. Okazał się dużo grubszy niż sądziłam, odkrywszy jego
istnienie w schowku, więc odłożyłam lichtarz na chwilę, bardzo blisko nogi, i
rozłożyłam go dwoma rękami.
Okazało się, że to plan budynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz