sobota, 14 lutego 2015

odyseja: notatka 1

Obudziłam się jakiś czas temu. Zupełnie jak z leczniczego snu, wciąż pulsowało mi w głowie, a jednak miałam świadomość, że ból był dużo silniejszy przed zaśnięciem. Dosłownie kilka sekund – tak cennych jak sądzę teraz – leżałam, błogo wpatrując się w sufit. Nie docierało do mnie, że mimo że otwierałam raz po raz oczy, wciąż widziałam przed sobą tylko pustą czerń. Wreszcie opuściło mnie to ciepłe odrętwienie ciała, senne odrętwienie. W ciemnościach wstałam, nie bez trudu, bo było tak duszno, a ja byłam tak słaba. Wydawało mi się wtedy, że wcześniej leżałam na podłodze, ale teraz już wiem, że wstałam z wysłużonego, zakurzonego materaca. Wymacałam ścianę po mojej prawej, i lewej stronie, potem zawadziłam kolanem o jakieś pudła, głową o zwisającą lampę. Mogłam zrobić dwa kroki – potem trafiam na drzwi. Pociągnęłam za klamkę, ale ta ani drgnęła.
Machinalnie przytuliłam prawy policzek do drzwi.
Pamiętam to odetchnięcie – zapiekło mnie w płucach, zapaliło w wysuszonym gardle, ale pamiętam je też z innego powodu, bo była to ostatnia rzecz przed załamaniem. Załamanie wcale nie nastąpiło zaraz po odkryciu, że jestem tu zamknięta, nie. Załamałam się, kiedy odkryłam, że jest cicho. Tak cicho, że słyszałam pulsowanie krwi w moich uszach. A potem niskie brzęczenie opasłej muchy gdzieś pod niskim sufitem.
Osunęłam się powoli na ziemię, łapiąc w panice powietrze w ściśnięte niemalże w pięść płuca. Powtarzałam w głowie miliony razy imię Boga, nie myślałam nic innego tylko rwane i chaotyczne: „Boże, Boże, Boże…!”, ale mój Bóg nie przyszedł. Nikt nie przyszedł, kiedy zaczęłam szarpać rękawy sukni i kopać w materac. Tylko ściany zaczęły się powoli zbliżać, a ja tak bardzo chciałam krzyczeć, ale nie mogłam – jakby język utknął mi głęboko w gardle. Zacisnęłam oczy, aby chociaż nie widzieć, kiedy rozłupią mi czaszkę.
Kuliłam się tak na podłodze dość długi czas, spocona i drżąca, wciąż z zaciśniętymi powiekami i krzykiem dławiącym w piersiach, bo zatrzymanym jakoś w połowie. Dam głowę, że był to naprawdę długi czas, kiedy nie mogłam pozbierać się z podłogi.
Chyba przeżerała mnie klaustrofobia, bo nie mogłam myśleć o niczym innym tylko o tych ścianach przesuwających się bezszelestnie, niewidocznych w ciemnościach i o brzęczeniu muchy obijającej się o nie wszystkie cztery. Przeżarła mnie cisza i myśl, że jestem tu całkiem sama. Doprowadzało mnie to wszystko do szaleństwa…
…jeszcze jakiś czas temu.
Nic nie trwa wiecznie – nigdy bym nie przypuszczała, że taki banał okaże się jedynym pocieszycielem. Moja histeria nie trwała więc wiecznie, w końcu uspokoiłam oddech, a racjonalna cząstka mojego umysłu wreszcie postawiła na swoim. Ściany nie przesuwają się, a muchę wystarczy trzepnąć pantoflem. Wystarczy nie otwierać szeroko buzi, żeby tam nie wleciała. Wystarczy przestać rwać rękawy sukni i sięgnąć do fartucha. Nie pamiętam, jak do tego doszło – kiedy, skąd tam to się wzięło, nie zastanawiało mnie wtedy, w tamtym czasie krótko po przebudzeniu, praktycznie nic oprócz mojego „Boże… Boże… Boże…!” powtarzanego w myślach z uporem małego dziecka, które po przebudzeniu z koszmaru woła rodzica. Powtarzanego chyba w nieskończoność.
W każdym razie nieświadomie sięgnęłam – jakby tylko moje ciało, moja fizjologia, wiedziało – do fartucha, by wyciągnąć kawałek starannie zmiętego papieru i, co ważniejsze oczywiście, mały kluczyk. Coś kliknęło przyjemnie w moim mózgu, byłam pewna, że tym kluczykiem otworzę drzwi. Nie odrzuciłam papieru, schowałam go z powrotem.
Podniosłam się ciężko na kolana, otarłam rękawem twarz i palcami wymacałam dziurkę od klucza. Włożenie tam tego maleńkiego przedmiotu zajęło mi sporo czasu – wciąż drżałam zarówno ze strachu, jak i podniecenia. Byłam pewna, że jak tylko wydostanę się na zewnątrz, odetchnę powietrzem, zobaczę własne dłonie i wrócę do domu…
Zamek kliknął, drzwi ustąpiły, a ja wygramoliłam się na czworakach ze schowka. Usiadłam niezdarnie na podłodze, załamawszy ręce.
Bo… gdzie jest dom? Dlaczego nie jestem w domu? Co to za miejsce?

Kim ja jestem?

To pytanie praktycznie rozsadziło mi czaszkę. Chwyciłam w palce skronie i stękając z wysiłku, próbowałam znaleźć choć najdrobniejszą informację o tym, kim jestem. Jak mam na imię? Ile mam lat? Jak wyglądam? Co lubię? Czy ktoś czeka na mnie w domu? Czy mam dom?... Ustaliłam tylko, że absolutnie nic nie pamiętam, a klucz, który ściskam kurczowo w pięści zaczyna wrzynać mi się w skórę.
Wszystko ma swój koniec – pomyślałam i znów otarłam twarz. Rozejrzałam się, a całe moje ciało drżało.
Powietrze tu było bardziej rześkie, choć wciąż przepełnione słodkawym zapachem stęchlizny.
Znajdowałam się na półpiętrze dość dużego hallu, hallu o dość wysokim sklepieniu – gdy podniosłam wzrok, by spojrzeć w oczy złoconemu żyrandolowi, zapiekło mnie w spiętym karku. Tak jak miałam nadzieję, pomieszczenie było jasne, mogłam zobaczyć moje małe dłonie, brud za paznokciami i plamy tuszu na opuszkach. Oparłam się o kamienną balustradę i spojrzałam w dół. Drzwi wyjściowe znajdowały się na dole, zaraz naprzeciwko mnie. Nie zastanawiając się więc zbyt dużo oczywiście, zbiegłam na dół po wyłożonych dywanem schodach. Może to głupiutkie, ale dobrze zapamiętałam ciężkie kroki moich trzewików, stłumione przez dywan kroki. Nic więcej – tylko ten dźwięk, jak dźwięk młota owiniętego w szmaty. Jak walenie w grubo otapetowane ściany.
Dopadłam drzwi i pociągnęłam, a raczej szarpnęłam, za klamkę. Ani drgnęły. Uderzyłam kilka razy pięściami w prawe skrzydło, najsilniej jak potrafiłam, ale tylko opadłam z sił. Nikt nie przyszedł, przestałam także wzywać na pomoc mojego Boga.
Być może zbyt szybko się poddałam?...
W końcu odwróciłam się z powrotem twarzą do wnętrza i oparłam plecami o niewzruszone drzwi. Mój wzrok padł na podłużne okno po mojej prawej stronie, po lewej wisiał tylko obraz zakurzony tak bardzo, że ciężko było rozeznać, co przedstawiał. A może było to lustro? Podeszłam wolno do okna zasłoniętego ciężką zieloną kurtyną, chwyciłam za złote liny i odsłoniłam je, a towarzyszył mi przeraźliwy zgrzyt nienaoliwionych szyn. Okno zabite było deskami.
Odetchnęłam, jednak z zadziwiającą przytomnością umysłu pomyślałam, że jeszcze nie wszystko stracone. Co prawda poraniłam tylko dłonie, próbując siłą mięśni oderwać deski, co było doprawdy idiotyczne z mojej strony – chociaż, może myślałam, że deski są spróchniałe? Odeszłam od okna, wycierając krew o fartuch.
Spojrzałam bezradnie na dwie pary szerokich schodów. Między nimi były kolejne drzwi. Na myśl o podejściu do nich zrobiło mi się niedobrze.
– Halo? – wydobyłam z siebie głos pierwszy raz od przebudzenia i znów dopadło mnie dziwne uczucie osiągnięcia jakiegoś… kamienia milowego?
Mój głos brzmiał dziwnie, był drżący i słaby, lecz raczej niski. Głos, coś co jest od zawsze, tak naturalne jak oddychanie, a ja uczyłam się go rozpoznawać w tym dziwnym miejscu. W tych nadzwyczaj dziwnych okolicznościach.
– Czy jest tu ktoś? – zawołałam ponownie, lecz instynktownie nieco ciszej.
Spróbowałam chwycić mosiężny kandelabr, ale naturalnie okazał się zbyt ciężki. Poczułam się bezbronna. Ostrożnie weszłam na piętro, czując, że nie mogę wziąć głębszego wdechu. Stanęłam przed otwartymi drzwiami do schowka – materac leżał rozwalony na zakurzonej podłodze, przylepiły się do niego strzępy pajęczyny, którą musiałam wcześniej nieświadomie zerwać. Na półce po mojej lewej stało metalowe wiadro i stary lichtarz, o kąt oparte były dwie miotły. Zdziwiłam się, że nic z tego nie spadło na moją głowę, ale szybko zdecydowałam się na świecznik, bo wyglądał na najbardziej solidny. Chwyciłam go mocno spoconymi dłońmi, i odeszłam, wcześniej zatrzaskując drzwi.
Musiałam zdecydować, dokąd iść. Mogłam skręcić w prawo, i w lewo – korytarz obłożony boazerią ciągnął się wąski w dwie strony. Były jeszcze małe drzwi naprzeciwko głównego wejścia. W którymś pokoju mogli znajdować się właściciele tego miejsca, choć do końca nie byłam pewna, czy chcę ich widzieć. Zważywszy na okoliczności mojego przebudzenia oczywiście. Natomiast drzwi w głównym hollu zapewne prowadziły do kuchni, może spiżarni czy piwnic – tam najprawdopodobniej mogło znajdować się wejście dla służby bądź jakieś ogrody. Mimo to wciąż czułam charakterystyczne mdłości, kiedy pomyślałam o tamtym miejscu.
Wreszcie jednak zdecydowałam, położyłam stopę na najwyższym stopniu schodów i przypomniałam sobie o czymś.
Sięgnęłam do fartucha i wyciągnęłam złożony kawałek papieru. Okazał się dużo grubszy niż sądziłam, odkrywszy jego istnienie w schowku, więc odłożyłam lichtarz na chwilę, bardzo blisko nogi, i rozłożyłam go dwoma rękami.

Okazało się, że to plan budynku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz